Katarzyna Czarnota jest działaczką społeczną, zaangażowaną od lat w obronę najsłabszych, zagrożonych wykluczeniem lokatorów, dyskryminowanych i pokrzywdzonych. Jest także laureatką XIX edycji Konkursu prac magisterskich im. J. J. Lipskiego, organizowanego przez Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita. W swojej pracy „Kontenery socjalne jako przejaw segregacji społecznej” poruszyła kwestie niewidzialności osób wykluczonych, które otrzymawszy kontener socjalny zamiast pełnowartościowego mieszkania socjalnego, zostały skazane na niedostrzeganie ich w sferze publicznej.

Przed poznańskim sądem odbywa się właśnie jej proces, w którym odpowiada za zakłócenie wykładu dot. gender jako ideologii a nie jako nauki, warto postawić sobie kilka pytań. Pierwsze pytanie dotyczy użycia paralizatora i odpowiedzialności policjantów. Po drugie – jak wcześniej policja zachowywała się w podobnych sytuacjach. Wreszcie po trzecie – jak można wyrażać swój sprzeciw, nie doprowadzając do niejasnych sytuacji.

Użycie paralizatora przez policjanta, nie będącego na służbie, jest prawnie niedopuszczalne, co porównując skalę zabezpieczenia procesu Czarnoty, powinno pociągać za sobą zwolnienie policjanta ze służby. W rzeczywistości, po ocierających się o śmieszność usprawiedliwieniach mówiących o tym, że była to latarka, policjant nie został zawieszony w obowiązkach. Jeszcze bardziej absurdalną sprawą jest oskarżenie Katarzyny Czarnoty o „kierowanie nielegalnym zgromadzeniem” , przy czym policjanci nie są przekonani, że to właśnie ona przewodziła grupie. Zapamiętali jedynie, że przez megafon przemawiała kobieta, której opis do niej pasuje. Pojęcie przewodniczenia zgromadzeniu zawiera w sobie konieczność wpływania na ludzi, wydawanie im poleceń, które wykonują. Policjanci nie zapamiętali, aby tak było. To kolejna, póki co nierozwiana, wątpliwość.

Sprawę drugą możemy rozpatrywać na przykładzie dwóch, głośnych akcji grup narodowych w murach polskich uczelni. Pierwszą z nich było zakłócenie wykładu profesor Magdaleny Środy na Uniwersytecie Warszawskim, drugą zakłócenie wykładu profesora Zygmunta Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim. Ani w jednym, ani w drugim przypadku, choć mieliśmy do czynienia z niepohamowaną agresją dużo większego tłumu niż ten w Poznaniu, z głoszeniem haseł zakazanych przez polskie prawo, policja nie użyła paralizatora.

Protest w Poznaniu miał pokazać sprzeciw anarchistów wobec treści wykładu. Nie zgadzali się oni ze stwierdzeniem, że gender to ideologia a nie nauka. Zrobili to w sposób pokojowy, warto jednak zastanowić się czy była to akcja uzasadniona. Odczyt prowadził profesor, naukowiec zatem, który ma taki a nie inny pogląd na tę sprawę. Anarchiści, protestując, sami naruszyli wolność słowa i autonomię uczelni wyższych, o którą walczą. Wszak wykładowca nie głosił nic niezgodnego z polskim prawem, a jedynie wygłaszał swoje przekonania naukowe. Jest to sytuacja niejasna. Pytanie o zasadność tego protestu i granice wolności słowa na uczelniach pozostaje otwarte.

Patrząc obiektywnie, anarchiści zakłócili wykład, naruszyli prawo, jednak słowa, które płynęły z ich ust nie łamały przepisów. Zakłócający wykłady naukowców, kojarzonych z lewicą, narodowcy nie przebierali w słowach, co dobitnie pokazują skandowane hasła: „Żydzi do gazu”, „pedały precz”, „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, pedały, pedały”. Każdy taki protest to interwencja policji i ochrony. Interwencje sprawne, ale nie współmierne do zagrożenia. Bo czy grupa kilkunastu osób, w większości kobiet, stanowi większe zagrożenie niż blisko setka umięśnionych, agresywnych mężczyzn?

Jako społeczeństwo, uczestnicy publicznej dyskusji musimy się tak naprawdę zastanowić, czego oczekujemy od innych i co sami oferujemy? Czy godzimy się na zakłócanie wykładów tylko dlatego, że nie zgadzamy się z przekonaniami prowadzącego? Jest to pytanie do wszystkich, od lewa do prawa, z każdą skrajnością. Wolność słowa to również wolność sprzeciwu, ale sprzeciwu, który mieści się w granicach dyskusji, nie zmusza władz uczelni do naruszania autonomii, pozwalając na policyjne akcje. Pytanie o to jak powinna wyglądać debata publiczna, w okolicznościach które tworzy wolność, pozostaje pytaniem otwartym.

Może metodą jest obojętność, brak zainteresowania osobami, które zakłócają spotkania, jak było w klubie Tygodnika Powszechnego we Wrocławiu? Na spotkaniu poświęconym Tadeuszowi Mazowieckiemu, narodowcy przynieśli transparent „Mazowiecki: zdrajca z Magdalenki”, widząc jednak, że organizatorzy, między innymi Władysław Frasyniuk, lekko pokpiwając prosząc o odczytania, a potem o zwinięcie, gdyż wszyscy przeczytali, zabrali się razem ze swoim hasłem. Jest to metoda skuteczna. Pytanie tylko czy tak samo byłaby skuteczna podczas wykładu profesora Baumana czy Środy.

Wyzwaniem dla nas wszystkich jest dostrzeganie błędów, win, przewinień każdej ze stron dyskusji, również naszej własnej strony i przekonanie, że wszyscy mamy takie same prawa i obowiązki, przekonanie na tyle mocne, żeby zmienić poziom dyskusji w naszym kraju.

Damian Wutke